W dobie wszechobecnego internetu, wielu zaawansowanych aplikacji, google maps oraz bookinga, podróż małym fiatem dookoła świata nadal wydaje się przedsięwzięciem utopijnym i dalekim od zdrowego rozsądku.
Kiedy dodam, że taka podróż miałaby się odbyć w siermiężnych latach siedemdziesiątych, w Polsce Ludowej, kiedy to paszport był przywilejem dla obywatela, w sklepach wiecznie czegoś brakowało, a wiedza o świecie pochodziła z książek i reportaży, mało kto dałby wiarę w jej powodzenie.
A jednak znalazło się trzech śmiałków z Krakowa, u których głód poznania świata wziął górę i pozwolił pokonać wszelkie przeciwności oraz utrudnienia.
Pomysłodawcą i organizatorem całej wyprawy był Janusz Chmiel, z którym miałem ogromną przyjemność rozmowy i wysłuchania tej epickiej opowieści.

Pan Janusz – ówczesny pracownik krakowskiego Instytutu Obróbki Skrawaniem, namówił do podróży swoich kolegów – Włodka Wolaka i Andrzeja Mokrzyckiego. Z tej trójki własnego malucha posiadał Janusz Chmiel i kierowca rajdowy Włodzimierz Wolak. Oba to egzemplarze z lat 70. z silnikami o pojemności 600ccm i mocą aż 23km! Było zatem czym pokonać dystans blisko 40 tys. km przez cztery kontynenty!
Podróż zaplanowano przed wakacjami w roku 1976, tak żeby zdążyć przed okresem monsunów w Azji. Przygotowania ruszyły, zaczęto rozglądać się za częściami do fiacików, oponami, prowiantem i co najważniejsze za dewizami, którymi można było płacić w odwiedzanych krajach.

Najlepszym środkiem płatniczym tamtych czasów był amerykański dolar, tylko jak go zdobyć, zastanawiali się młodzi podróżnicy. Z zebranych oszczędności udało się zakupić około tysiąca zielonych, ale to kwota zbyt mała jak na realia życia poza granicami PRL. Zaczęli więc szukać sponsorów.
O objęcie patronatu nad wyprawą i wynajęcie kilku podstawowych części do samochodu zwrócili się z prośbą do FSM w Bielsko-Białej, ale ówczesny dyrektor fabryki p. Dziopak odmówił. Fabryka nie była zainteresowana akcją marketingową i wsparciem dla swojego wyrobu.
Dzięki zaangażowaniu Młodzieżowego Koła Kultury w Krakowie, które mocno wspierało całą wyprawę, oficjalny start zorganizowano w sercu krakowskiego rynku, na którym zebrało się mnóstwo zaciekawionych ludzi.

Z Krakowa młodzi podróżnicy ruszyli w kierunku Bielska-Białej, po drodze odebrali części od dyrektora krakowskiego oddziału Polmozbytu (te, które chcieli wypożyczyć z FSM), a następnie ruszyli ku granicy w Cieszynie. W Czechosłowacji obrali kierunek na Brno, w którym zrobili przerwę na wypoczynek i uzupełnienie zapasów. Kolejnym etapem była Austria i jej stolica Wiedeń. W każdej ze stolic podróżnicy odwiedzali polskie ambasady lub konsulaty. Z Wiednia ruszyli w kierunku księstwa Liechtenstein, a potem do szwajcarskiej Lozzany, w której siedzibę miał tytoniowy gigant Philip Morris – producent legendarnych papierosów Marlboro. Trzech śmiałków liczyło po cichu na ich wsparcie finansowe, w zamian za reklamę na maluchach. Niestety jedyne co udało się uzyskać to garść gratisów oraz naklejki, które stały się bezcennym towarem na azjatyckich granicach.

Odchodząc na moment od tematu trasy, zwróćcie uwagę na oklejenie małych fiatów. Widnieją tam logotypy dwóch marek LOT-u i Stomila. W przypadku Polskich Linii Lotniczych młodzi technicy otrzymali zastrzyk gotówki, który zaspokoił potrzebę kupowania benzyny potrzebnej na kilka wyjazdów do Warszawy. W dalszej części tej historii przeczytacie o roli LOTu w „uratowanie” amerykańskiej części wyprawy. Z kolei polski producent opon Stomil Olsztyn ufundował globtroterom dwa komplety opon D124 tzw. „kartoflaków”, które okazały się bardzo trwałe w każdych warunkach.

Ze Szwajcarii dzielni podróżnicy wyruszyli przez Włochy w kierunku dawnej Jugosławii, z której powitali z radością skąpaną w słońcu Grecję. Małe fiaty pokonały tę trasę bez większych przygód, potwierdzając swoją niezawodność. Kolejny cel to turecki Stambuł i wizyta w Błękitnym Meczecie oraz Hagia Sofia. Dawny Konstantynopol zachwycił swoją architekturą i orientalną atmosferą, które stanowiły przedsmak klimatu jak z bajki „Tysiąca i jednej nocy”. Janusz Chmiel na bieżąco relacjonował przebieg wyprawy, chociaż zdarzało się, że wysłane materiały docierały do polskiej prasy z miesięcznym opóźnieniem – pamiętajmy, że nie było wówczas internetu, a ilość telefonów jak na lekarstwo. W Stambule doszło do spotkania z Ireneuszem Kanickim, popularnym wówczas reżyserem teatralnym, który podróżował samotnie swoim Fiatem 125p. Wspólnie ruszyli w dalszą drogę.

Z Turcji niezawodne fiaciki i ich załoganci wjechali do perskiego świata Iranu, rządzonego wówczas przez szacha Rezy Pahlawiego, o którego rządach możemy poczytać w książce Ryszarda Kapuścińskiego pt. „Szachinszach”.
Kolejnym miejscem na mapie podróży był Afganistan, w czasie przed wkroczeniem Armii Radzieckiej, która trzy lata później „udzieliła bratniej pomocy militarnej”, na skutek walk wewnętrznych, pomiędzy rządem a partyzantką mudżahedinów.
Pierwszym większym miastem na trasie przejazdu był afgański Herat, w którym awarii uległ maluch Wolaka. Okazało się, że świecąca kontrolka ciśnienia oleju wywołana została wypadnięciem zaślepki wału korbowego.
W afgańskich realiach, naprawa defektu okazała się nie lada wyzwaniem, gdyż kraj ten nie dysponował warsztatami samochodowymi i trzeba było znaleźć sposób na wyjście z opresji. Afgańczycy udostępnili wykopany w ziemi rów, który posłużył podróżnikom za kanał.


Po udanej naprawie, krakowianie ustawili stery na stolicę kraju – Kabul. Wyjeżdżając z Heratu minęli przy drodze drogowskaz informujący, że mają do pokonania dystans jedynie… 1000km!
Ludność afgańska na ogół była pomocna i gościnna, jednak jak to wszędzie na świecie bywa, mogą przydarzyć się „odstępstwa” od normy. Dlatego poradzono podróżnikom aby zaopatrzyli się w broń palną na wypadek konfrontacji z uzbrojonymi grupami, lecz Ci odmówili. Widok broni palnej u przybyszów mógłby dopiero wywołać konflikt, a nie, jak się wydawać mogło – ostudzić zapędy agresorów.


W Kabulu młodzi technicy spotkali się z warszawskimi studentami iranistyki, którzy stwierdzili, że nie ma sensu uczęszczać na zajęcia w Uniwersytecie Kabulskim, gdyż poziom nauczania w nim jest wybitnie niski… – zajęli się za to relaksacyjną formą spędzania czasu.
W trakcie zwiedzania afgańskiej stolicy doszło do jeszcze jednego spotkania, tym razem z polskimi uczestnikami nieudanej wyprawy na K2, którzy wracali ciężarowym Jelczem do kraju. Alpiniści musieli skapitulować po tym, jak nawaliły im w trakcie wspinaczki butle tlenowe dostarczone przez kapitalistycznych Francuzów. Jednym z uczestników wyprawy był Zygmunt Heinrich, wybitny polski himalaista, który kilkanaście lat później zginął od lawiny na stoku Mount Everest.
Pożegnawszy się z Ireneuszem Kanickim, który towarzyszył im wraz ze swoim dużym fiatem w drodze ze Stambułu, ruszyli we troje do Pakistanu, w którym spędzili tylko kilka dni.


Ciekawy program zwiedzania zaplanowali w Indiach, do których wyruszyli w dalszą drogę. Ich celem było New Delhi, z którego jeździli na krajoznawcze eskapady, między innymi do osławionego mauzoleum Tadź Mahal. Kolejnym miastem Indii była Kalkuta. W niej podróżnicy zatrzymali się w polskim konsulacie. Sielanka skończyła się wraz z nadejściem informacji o rzekomym przybyciu do miasta delegacji, na której czele miał stać I sekretarz KC PZPR – Edward Gierek. Ta wiadomość postawiła na nogi cały personel konsulatu i sprawiła, że wszyscy „goście”, którzy w nim przebywali musieli się szybko wyprowadzić. Ostatecznie wizyta Gierka została odwołana, ale dzielni globtroterzy byli już w nepalskim Katmandu. Małe fiaty stanęły przed wymagającą trasą po krętych, wąskich i kamienistych drogach Nepalu.
W Katmandu podróżnicy spędzili dwa tygodnie w domu polskiej pary – państwa Okolskich. Jacek Okolski pełnił funkcję przedstawiciela WHO – Światowej Organizacji Zdrowia, a jego żona Anna była lekarzem internistą. Dzięki ich gościnności globtroterzy mogli wypocząć, oprać się i porządnie najeść.


W trakcie pobytu u Okolskich, udało się zorganizować lot małym samolotem wzdłuż grzbietu Himalajów, odkrywając piękno górskich szczytów i ogromną przestrzeń jaką te góry zajmują na powierzchni ziemi.
W planie wyprawy dookoła świata znalazły się Japonia i Australia, jednakże stały pod znakiem zapytania z powodu ośmiomiesięcznego czasu oczekiwania na wizy oraz kurczących się zapasów gotówki! W tej sytuacji zapadła trudna decyzja o obraniu kursu na USA. W Kalkucie załoga wraz z maluchami znaleźli się na pokładzie polskiego liniowca Grunwald. Z portu w Kalkucie statek wypłynął w kierunku Bangladeszu, dalej do Kolombo na Sri Lance i przez kanał sueski do Europy.
Rejs trwał niespełna 1 miesiąc, a w jego trakcie podróżnicy zobaczyli m.in. pozostałości militarne po sześciodniowej wojnie pomiędzy Izraelem a Egiptem, Syrią i Jordanią, które nie wyraziły zgody dla istnienia państwa żydowskiego. Konflikt zbrojny zakończył się zwycięstwem Izraela.

W niemieckim porcie Bremerhaven, dwa maluchy i trzech załogantów znaleźli się na pokładzie kolejnego polskiego statku „Zawichost”, którym popłynęli do Nowego Jorku. Podróż przez Stany była czymś wyjątkowym, umożliwiła podróżnikom zobaczenie w pełni kapitalistyczne mocarstwo, które według socjalistycznej teorii miało konkurować na każdej płaszczyźnie z krajami zza żelaznej kurtyny. Opuszczając okręt krakowianie otrzymali od załogi sporo konserw i butelek wódki wyborowej, co pozwoliło im przetrwać pierwsze dni w Ameryce.


Pobyt w USA trwał pół roku i pozwolił na zgromadzenie środków na dalszą podróż. Młodzi technicy mogli przez ten czas podejmować pracę i gromadzić pieniądze. W trakcie jazdy ulicami Chicago, w jednym z fiacików urwał się wentylator, co spowodowało przegrzanie się silnika, stopienie kabli, przepalanie świec i uszkodziło głowicę silnika. Problemem okazał się brak części zamiennych do fiata i wówczas na ratunek przychodzą Polskie Linie Lotnicze. W ciągu trzech dni LOT dostarczył z Polski dwa nowe wentylatory! Uratowani podróżnicy poskładali silnik do kupy i mogli dalej przemierzać USA. Coś fantastycznego!


Podróżnicy zawitali do Meksyku. O mały włos doszłoby do spotkania z Tonym Halikiem, który przemierzał obie Ameryki z południa na Alaskę swoim Jeepem. Doszło natomiast do spotkania z Ambasadorem Meksyku i Panamy – Józefem Klasą, który ugościł podróżników w Ambasadzie i zaoferował nocleg.


W dalszym planie wyprawy była podróż do brazylijskiej Polonii, ale problemem okazał się brak drogi dojazdowej, której po prostu nie było… . W tej sytuacji maluchy i ich załoganci obrali azymut na Panamę, z której globtroterzy chcieli powrócić drogą morską do domu.
W Panamie pojawił się nieoczekiwany problem z powrotem do Polski. Zaokrętowanie mogło nastąpić jedynie przy wyjściu z kanału panamskiego. Wpływające z niego statki nie zatrzymywały się w porcie, tylko płynęły dalej przed siebie (zawitanie do portu wiązało się ze sporymi opłatami). Sytuacja okazała się bardzo napięta i wówczas z pomocą przyszedł Pan ambasador, który telefonicznie połączył się z kapitanem najbliższej polskiej jednostki wpływającej do kanału, przekazał informację o zaistniałej sytuacji i poprosił o chwilowe zatrzymanie na wyjściu z kanału oraz przyjęcie pasażerów z ich fiatami na pokład. Szczęśliwie udało znaleźć się rozwiązanie i tuż po wyjściu z kanału, statek stanął na kotwicy w zatoce, a małymi barkami wiozącymi maluchy podpłynięto pod kadłub jednostki, a następnie dźwigami wciągnięto je i podróżników na pokład.


Dalej to rejs powrotny do domu. Cała podróż trwała około 14 miesięcy i liczyła w sumie 40 tysięcy kilometrów lądowych oraz morskich. Trzech śmiałków i ich niezawodne maszyny dotarli szczęśliwie do Polski, udowadniając, że można dokonać niemożliwego, a wystarczy uwierzyć tylko w siebie i powodzenie całego przedsięwzięcia. Wówczas nic nie stanie Wam na przeszkodzie, czego nie będziecie mogli obejść. Czekamy zatem na kolejnych śmiałków, którzy przełamią granice niemożliwego i zabiorą nas w swoją podróż życia. Powodzenia!


zdjęcia od Pana Janusza Chmiela.







