Wyprawa
na Sycylię była dla nas wielką przygodą i wyzwaniem, biorąc pod uwagę,
że odbyliśmy ją małym fiatem, który ze swoimi gabarytami i zawrotną
prędkością jazdy, stawiał przed nami spore wyzwania.
Ta podróż
wyniknęła z okazji naszego udziału w rajdzie charytatywnym Złombol
(zbiórka pieniędzy dla dzieci z domów dziecka), który na starcie od
dobrych kilku lat gromadzi setki miłośników starej klasycznej
motoryzacji – dodam, że są to wyłącznie maszyny konstrukcji i/lub
produkcji socjalistycznej.
Trasa przejazdu prowadziła z Katowic, gdzie zorganizowano uroczysty start Rajdu Złombol i wiodła przez Czechy, Austrię oraz Włochy. Meta podróży znajdowała się na sycylijskim, surowym przylądku San Vito Lo Capo, będącego mekką dla miłośników skalnych wspinaczek i pięknych, surowych plaż.
Nareszcie ruszamy! 🙂
W końcu doczekaliśmy się dnia, w którym ruszyliśmy z Wałbrzycha do Katowic. Baza rajdu i uroczysty start zaplanowano w niedzielę pod katowickim spodkiem, który pięknie oświetlony niczym statek kosmiczny przywitał nas w sobotni wieczór. Organizator przydzielił nam numer startowy 303 – dla nas to namiastka legendarnego i bohaterskiego Dywizjonu 303, a więc pewne zobowiązanie do osiągnięcia mety i dbania o należyty wizerunek Polski, sponsorów i regionu Ziemi Wałbrzyskiej w świecie.
Po odbiorze administracyjnym ruszyliśmy na nocleg do Tychów, malucha zaparkowaliśmy na tyskim parkingu podziemnym typu parkuj i jedź (za kilka złotych wydanych na bilet skorzystaliśmy z dobrodziejstwa parkingu strzeżonego).
W niedzielę ruszamy! Pod spodkiem setki samochodów, ponad tysiąc uczestników, media i rzesza kibiców. Czuć moc tej imprezy, wszyscy z niecierpliwością czekamy na gwizdek oznajmiający start. W samo południe nareszcie ruszamy i kierujemy się na czeskie Brno. Na granicy robimy krótką przerwę na kawę i kupujemy czeską winietę (trasę zaplanowalismy na tydzien czasu, więc kupujemy winietkę na 10 dni). Droga do Brna dłużyła się w nieskończoność i była dość monotonna, przy prędkości 85km/h trwała wręcz całą wieczność, dopiero na granicy z Austrią nastąpiło lekkie ożywienie. Robimy przerwe kawową i kupujemy 10-dniową winietkę na autostrady. Jest późne popołudnie, musimy zgęszczać ruchy bo zastanie nas noc.
Za nami 320 km jazdy, a do pokonania pozostało drugie tyle. Trudy podróży odczuliśmy przejeżdżając przez Wiedeń. Pomimo rozbudowanej sieci dróg i kilku pasów, natężenie ruchu mocno nas zmęczyło. Jazda w podziemnych tunelach wśród pędzących samochodów jest mocno wycieńczająca, zważywszy na fakt poruszania się sporo wolniejszym samochodem.
Nocleg zaplanowaliśmy w austriackim, alpejskim Wolfsbergu, do którego dotarliśmy późnym wieczorem. W ciemnościach maluch musiał wdrapać się pod niezłą górę (850 m n.p.m.), momentami musiałem wrzucać jedynkę… . Na szczycie góry wynajeliśmy przez https://www.booking.com/s/34_6/e828a563 pokój w agroturystyce i zaraz po przyjeździe marzyliśmy tylko o gorącej kapieli i wygodnym łóżku do snu. Poranny widok górskiego pasma wynagrodził trudy wczorajszego etapu, a na ostrym zjeździe napotkaliśmy stado kucyków – konie mechaniczne vs te żywe. Czystą przyjemnością stała się poranna kąpiel przy kilku stopniach powyżej 0, wpół otwartej łaźni (brrr ale zimno!). Następnie kuchnia polowa i gotowanie pod chmurką. W menu dnia wszelkie przetwory konserwowo-słoikowe oraz kwintesencja dobrego smaku czyli zupki z azjatyckim rodowodem. Szef kuchni zadowolony 🙂
Po drodze na kolejny cel nad Adriatykiem, zaliczamy zjawiskową Wenecję,
której poświęcamy niestety tylko krótką chwilę, odwiedzając plac Św.
Marka i degustując się cieniutką margheritą z pizzeri w bocznej uliczce.
Malucha zaparkowaliśmy przed mostem na jednym z płatnych parkingów. Nie
jest to tania impreza, więc przygotujcie się na wydatek nawet
kilkudziesięciu euro. Z parkingu poszliśmy na najbliższy przystanek dla
wodnych tramwajów i nim dopłynęliśmy do przystani (przystanku) przy
placu Św. Marka.
Z grubszym portfelem możecie skorzystać z usług
wszechobecnych gondolierów, ale tanio nie jest – z czystej ciekawości
zapytaliśmy o cenę godzinnej przejażdżki po kanale – koszt 50 euro.
UWAGA! We Włoszech panuje zasada pobierania dodatkowych opłat za usługi związane z gastronomią. Kiedy po raz pierwszy wybraliśmy się do tego kraju, poszliśmy na obiad do małej prowincjonalnej pizzerii – na przysłowiowym zadupiu. Obok naszego stolika usiadła para włochów, która tak jak my złożyła zamówienie na pizzę u kelnera. Po jakiś 15 minutach włosi wstali i poszli po odbiór swojej pizzy do baru. Przyniesli ją do stolika w kartonowym opakowaniu i zaczęli jeść. Nasze pizze przyniósł do stolika kelner i wyłożył ją na talerzach. Różnica między naszymi zamówieniami była taka, że nam doliczyli do rachunku po 6 euro od pizzy za tzw. usługę dostarczenia do stolika i wyłożenie talerzy. Nadmienię, że cena pizzy wynosiła 3 euro od osoby! Kolejny numer na jaki daliśmy się nabrać to rozkoszne słuchanie ulicznych grajków. Będąc w Wenecji, na placu Św. Marka zamówiliśmy w małym lokalu kawy w cenie 1 euro/szt. Usiedliśmy przy stoliku i rozkoszowaliśmy się wyjatkowym smakiem kawki. Dookoła nas krążyli grajkowie – skrzypaczka i pan z arkodeonem, brzdękoląc przy tym jakieś melodie. Na koniec przy płaceniu do naszych 2 euro za kawy doliczono nam 6 euro za sluchanie muzyki!!!!!!! Nie wszędzie tak się dzieje, ale bądźcie czujni.
Adriatyk zaoferował nam wspaniałą pogodę i wyludnione plaże w Cesenatico (poza sezonem nic się tam nie dzieje). Wieczorne rozbicie namiotu i hulaj dusza na plaży i w morzu (temperatura wody znośna, jak nasz Bałtyk w pełni sezonu). Dookoła nas porozrzucane setki kolorowych muszelek, których nikt nie zbiera, my natomiast wzięliśmy tylko kilka sztuk na pamiątkę. Za nami kolejne 600 km trasy, ale tak naprawdę zabawa dopiero się rozkręca.
Kolejny etap podróży (580km) to szybka wizyta w Rzymie, w którym zaliczamy oblężone przez turystów Koloseum, Forum Romanum, Ołtarz Narodów oraz Fontannę di Trevi, której oblężenie przez zwiedzających powoduje, że czuliśmy się jak na pokazie w fokarium! Oczywiście nie obyło się bez wizyty i modlitwy w watykańskiej Bazylice Św. Piotra. Najlepszym rozwiązaniem parkowania jest pozostawienie samochodu na jednym z parkingów P+R i zwiedzanie Rzymu oraz Watykanu poruszając się metrem. Malucha zostawiamy na parkingu Anagnina, ale prawdę mówiąc okolica nie jest zbyt zachęcająca… To miejsce, gdzie dookoła mieszkają imigranci i pierwszą myślą jest „co ja tutaj robię!”. Metrem dojedziemy w każde interesujące nas miejsce i na pewno zaoszczędzimy sporo nerwów oraz czas związany ze wzmożonym ruchem ulicznym oraz szukaniem miejsca do zaparkowania. Poza tym Rzym posiada strefy ograniczonego ruchu dla samochodów (ZTL), do których nie można wjechać bez specjalnego pozwolenia. W całym mieście strefy parkowania oznaczone są kolorowymi liniami o różnym znaczeniu: niebieskie pola są płatne, białe bezpłatne, różowe dla matek z dziećmi i kobiet w ciąży a żółte bezpłatne dla niepełnosprawnych lub dla dostawców towaru tylko na czas rozładunku. Powiedzenie ruch jak w… Rzymie nie wzięło się przecież z kosmosu 🙂
Po wizycie we włoskiej stolicy czeka nas jazda w kierunku włoskiej
stolicy pizzy Neapolu i … wyjście na pizzę. Ta włoska różni się
znacząco od tej serwowanej w Polsce. Przede wszystkim u nas najbardziej
popularne są te na grubym cieście, gdyż ludzie wydając te 30 złotych
chcą się najeść do syta, a włoska pizza jest bardzo uboga w swoim
wydaniu i wywołuje na wstępie mieszane uczucia.
Kolejny przystanek
to wizyta w epickich Pompejach. W Europie jest wiele dobrze zachowanych
antycznych miast, ale to Pompeje biją je na głowę pod kątem zachowania
domostw, ulic, malowideł i zastygniętych w popiele wulkanicznym ludzi.
Patrząc na „lawo ludzi” zrozumiemy, jak ogromnym dla nich zaskoczeniem
był wybuch pobliskiego Wezuwiusza i w jaki sposób próbowali skryć się
przed pustoszącym ich miasto żywiołem. Dla nas Pompeje zostają numerem 1
na liście najlepiej zachowanych starożytnych miast!
Metą tego etapu był wspaniały kurort Sorrento tętniący życiem w stopniu uniemożliwiającym nam jego przejazd… Jazda uliczkami tego miasteczka trwała ponad godzinę, co doprowadziło nas prawie do szaleństwa! Z każdego zakamarka wyjeżdżały rozpędzone skutery, które na dosłowną gazetę przeciskały się gdzie tylko się dało! Uczestnicząc w tym dzikim spektaklu odnieśliśmy wrażenie, że za moment będziemy zbierać tych szaleńców z drogi… jak oni to robią, że nikomu nic się nie dzieje?! Taki styl jazdy wpisany jest chyba w ich kulturę i styl życia.
Tyle godzin jazdy, zwiedzania i poranne wstawanie o godzinie 6 rano przysparza ogromnego zmęczenia dla organizmu, a przed nami jeszcze wiele kilometrów szosowej żeglugi. Każdy globtroter powie, że poniżej Rzymu zaczyna się prawdziwa Afryka. I my się z tym zgadzamy. I klimat i roślinność, a także zachowanie ludzi na drodze tylko nas w tym utwierdziło.
À propos włoskiej kultury jazdy, to nie wygląda ona zbyt zachęcająco, a wręcz wprowadza w mocne zakłopotanie. Mieliśmy poczucie, że jeździmy gdzieś po afrykańskich bezdrożach a nie w cywilizowanym kraju w Europie. Włosi mają w nosie przepisy ruchu drogowego! Panuje tu niepisana zasada poruszania się po drogach i jakoś o dziwo to wszystko funkcjonuje.
Kierowcy starają się nie
przestrzegać przepisów drogowych, nie respektować czerwonego światła,
nie ułatwiają włączenia się do ruchu, a z jednego pasa potrafią zrobić
trzy, przy każdej okazji wciskając się w wolny zakamarek. Jazda małym
fiatem była więc nie lada wyzwaniem aby odnaleźć się w tym istnym
chaosie i dojechać do mety rajdu w całości!
Na Sycylię dostajemy się
drogą morską, a dokładnie przepływamy promem Cieśninę Mesyńską z Villa
San Giovanni do Mesyny. Rejs trwa około 30 minut, a bilet możecie kupić w
budce na przystani. Nas kosztował 40 euro w jedną stronę…
Na lądzie kierujemy naszą błękitną strzałę w kierunku Palermo, a dalej na metę rajdu w najpiękniejszy rejon plażowy Sycylii – Przylądek San Vito lo Capo. Po drodze klimaty iście z Afryki północnej – wszędzie palmy, kaktusy i przyjemne ciepełko. Do tego turkusowe morze i mamy wymarzony raj. Po prostu bajka! 🙂
San Vito Lo Capo to także mekka dla ludzi lubiących wspinaczkę. Polecamy kemping El Bahira, który jest idealną bazą dla wspinaczy i plażowiczów. Na nim wyznaczono metę rajdu, na której odbyła się huczna impreza plażowa ku czci Złombola i załóg, które osiągnęły metę. Następnego dnia musieliśmy niestety wracać do domu. Nim to jednak nastąpiło zaliczamy plażę i szybkie nurkowanie. Okoliczny krajobraz nas inspiruje, jest bardzo surowy i głównie skalisty. Mamy plan aby tu wrócić kiedyś na dłużej 🙂
W drodze powrotnej dopada nas awaria tłumika… tego najbardziej się obawialiśmy. Kilkadziesiąt kilometrów za stolicą wyspy – Palermo – wydech urywa się, wypada na drogę za samochodem i rozsypuje się na drobne kawałeczki… . W środku auta pojawia się ogromny huk silnika! Tak przecież nie da się jechać! – wrzasnąłem. Zatrzymaliśmy się, a ja poleciałem z reklamówką pozbierać rozsypany złom…
Co teraz? – pojawia się niepokój w głowie. Popołudniu mamy prom powrotny na ląd a tu takie jaja! Od patrzenia samo się nie naprawi, więc ruszamy dalej, szukając najbliższej stacji paliw.
Po kilkunastu kilometrach wjezdżamy na stację i pierwsze co lecę do „peronowych” z zapytaniem o dobrego mechanika w pobliżu. Niestety okazuje się, że załoga cpn-u ni w ząb nie gada w innym języku poza włoskim! Masakra! trzeba zatem przejść na uniwersalny język gestów i dopiero wówczas udało się nam dogadać.
Po jakiś 20 minutach podjeżdża do nas stara panda, z której wysiada pan w średnim wieku. On także nic nie rozumie, ale gestykulację ogarnął.
Jedziemy za panem do małego miasteczka przy nabrzeżu. Pod jego domem znajdują się 2 garaże, jeden podnośnik i tuzin aut czekających na naprawę. Sycylijczyk daje nam dwa krzesełka ogrodowe i butelkę wody, po czym układa na chodniku tłumik jak skomlikowane puzzle…
Po ułożeniu mechanik poszedł… naprawiać inny samochód! Po godzinie porzucił naprawę i przyszedł do nas z kartonem. Cały czas powtarzał w kółko „uno momento”. Wrzucił do kartonu puzzle, wsiadł do auta i pojechał gdzieś na godzinę. Po powrocie rzucił w naszym kierunku swoje „uno momento”, po czym poszedł naprawiać kilka samochodów – ba! poraz pierwszy widzieliśmy jak jeden człowiek potrafi rozgrzebać cztery auta w przeciągu kilkudziesięciu minut! – ale przecież kiedy podjedzie właściciel danego samochodu, to widzi, że jego maszyna jest przecież naprawiana 🙂
– acqua? uno momento! – znowu sycylijczyk zainteresował się nami, po czym wsiadł do auta i zniknął na kolejną (trzecią już) godzinę… .
Po powrocie „pana mechanika” wręczył mi profesjonalnie pospawany wydech! wow! nareszcie! rzuciłem się do montażu tłumika, ale Sycylijczyk zabronił!!! po kolejnej godzinie bezczynności nie wytrzymałem i zabrałem się za montaż. Mechanik na ten widok znów próbował mnie odciągnąć od roboty. Nie dałem się i dopiero wówczas wściekły „makaroniarz” jak go nazywaliśmy, wziął się za montaż tłumika… . Po pięciu godzinach ruszyliśmy w dalszą drogę… . Zapytacie zapewne ile kasy kosztowała nas ta cała akcja? Otóż skromne i jedyne 100 eurasów!!!!. Muszę pochwalić kogoś – bo nie wiem kto pospawał części tłumika – za fachowo i profesjonalnie wykonaną robotę. Tłumik nadal służy i jest w dobrej kondycji (wiadomo, że w kolejną długą podróż wymienię go na nowy, ale póki co niech jest). Na prom się spóźniliśmy…, na szczęście był kolejny na który musieliśmy poczekać. Stracone 5 godzin nadrobiliśmy nocną jazdą do 2 nad ranem. Dalej nie byliśmy w stanie jechać. Zmęczenie było tak duże, że decydujemy się na hotel za 50 euro… szkoda kasy, ale nie było innego wyjścia. Mijane po drodze kempingi były pozamykane, a spanie w maluchu nie wchodziło w grę – raz, że nie było miejsca, a po drugie kręgosłupy by tego nie przetrwały… . W drodze powrotnej zatrzymujemy się pod klasztorem na wzgórzu Monte Cassino, aby zobaczyć z bliska miejsce, o które krwawą walkę toczyła Armia Władysława Andersa i kapral Wojska Polskiego Niedźwiedź Wojtek, który poza paleniem papierosów, piciem piwa i zapasami pomagał naszym wojakom rozładowywać i przenosić pancerne pociski. Warto przypominać takie historie i chronić je przed zapomnieniem.
1. Na włoskich
stacjach benzynowym paliwo do auta tankują tzw. peronowi czy pracownicy
podjazdu. Przez całą podróż przez ten kraj, żadnemu z „peronowych” nie
udało się zatankować fiacika bez wylania na ziemię co najmniej setki
benzyny. Żaden z nich nie wierzył na słowo, że po pierwszym odbiciu
pistoletu, każda próba dolania choć kapki paliwa kończyła się jego
„ulaniem” z wlewu;
Na koniec – bardzo cieszymy się, że mogliśmy
wziąć udział w Złombolowej wyprawie i wspomóc dzieci z domów dziecka.
Dziękujemy za wielkie wsparcie naszym darczyńcom, przyjaciołom i ludziom
dobrej woli 🙂 Do zobaczenia na trasach całego świata!
2. Włoskie autostrady są cholernie drogie!, ale jazda bocznymi ścieżkami wiązałaby się z dduuuużżżooo dłuższą podróżą! no chyba, że ktoś ma duuużżżooo czasu 🙂
3. Zalecamy zatankować samochód do pełna w Austrii przed granicą. Najlepiej zjedźcie na chwilę z autostrady do jakiegoś miasteczka. Paliwo jest o wiele tańsze. Nie tankujcie na włoskich autostradach bo ceny paliw powalają! Jak już musicie to zjedźcie również do jakiegoś miasteczka.
4. Stare włoskie autostrady są bardzo wąskie i musicie zachować szczególną uwagę przy wzmożonym ruchu. Byliśmy świadkami jak auto jadące w przeciwnym kierunku koziołkowało przez „dziób” samochodu! Włosi jeżdżą bardzo niebezpiecznie i ma się wrażenie, że robią to bez wyobraźni… .
Zapraszamy do przeczytania: Samochodem na wakacje.pl – Jak dojechać na Sardynię? oraz Samochodem na wakacje.pl – Jesteś posiadaczem klasyka? – ranking 7 najpiękniejszych tras do przejechania klasykiem
Dowiedz się jak zaplanować podroż samochodem: Samochodem na wakacje.pl – Jak zaplanować podróż samochodem?
Masz pytania, komentarze? pisz śmiało, ale z klasą :-)